‚Zrób to sam’ wieczorową porą, czyli o plastelinie.

To smutne, ile frajdy z posiadania psa nieuświadomieni ludzie odbierają sobie sami. To jakby kupić sobie MacBook’a Pro do sprawdzania maila, jak PSVitę do emulacji Game Boya, jak Chivas Regal do mieszania z colą, jak szpilki od Louboutina do popylania po Galerii Mokotowskiej… Niby można, tylko ile z tego frajdy, jak wiele potencjału marnuje się na własne życzenie, jak wiele możliwości nigdy nie zostanie wykorzystanych, uśpionych na zawsze. I tylko wzdychanie do psa sąsiadki, że on mądry taki, usłuchany, bezproblemowy, radość chodząca, no a mój, pani droga, głupi taki, niegrzeczny…

A wystarczy strzelać parówkami z karabinu maszynowego prosto w szczeniakowy pysk, powtarzając jego imię do porzygu obu stron, a potem posprzątać i zrobić to jeszcze raz, i jeszcze jeden, i jeszcze. A wystarczy napchać kieszenie kurtki żółtym serem i co chwila wołać, nagradzając każde przyjście czymś więcej niż tylko ‚szybciej się nie dało?!’, kucając, uciekając w drugą stronę, bawiąc się kępką trawy, radośnie piszcząc. Wystarczy upleść prowizoryczny szarpak ze starej koszuli i pozwolić szczeniakowi połamać sobie na nim mleczne zęby, w domu, na klatce, na dworze, na przystanku. Warczeć, szarpać, ciągnąć po podłodze, wyrzucić przed siebie i wystartować jeszcze przed psem, by za każdym razem zdążyć złapać go razem, by za każdym razem kreować idealny świat wspólnych sukcesów, wspólnej satysfakcjonującej pracy, szalonej rywalizacji o podium mieszczące dwójkę zwycięzców. Wystarczy pozwolić zrównoważonym, starszym psom, które spotykać się będzie przez najbliższe piętnaście lat, poznać szczeniaka, póki jeszcze jest szczeniakiem, póki z urzędu jest mu przyznany szczenięcy immunitet, póki rozmerdany ogon wita każdą parę czterech łap i każdą parę dwóch – parę wysoką i niską, grubą i chudą, cichą i piskliwą, nagą i okutaną w puchową kurtkę, z parasolem, siatkami pełnymi zakupów, kosiarką do trawy, krasnoludzką brodą, habitem, hidżabem, burką, futrem z lisów… Wystarczy przewiercić sznurek przez dwie identyczne gumowe piłki i rzucać je na przemian jedną i drugą stronę, rzeźbiąc od samego początku solidne podstawy pod przyszły aport – wielkie słowo, dla wielu przerażające, z założenia nieosiągalne, a przecież to jedna z najważniejszych psioludzkich umiejętności – przede wszystkim przez płynącą z niego frajdę. Nie chodzi o żaden popęd łupu, o teamwork, użytkowość, więź, o żadne z tych hermetycznych, zbyt mądrych słów – chodzi po prostu o czystą frajdę z rzucania psu piłki, o jego zmęczenie, o naszą radość i dumę z posiadania mądrego, fajnego, kumatego psa zachowującego się jak pies właśnie, jak te z filmów, z kreskówek. Aportującego psa, którego smyczą staje się piłka, którego można wypożyczyć czteroletniej córce znajomych i obserwować ze śmiechem nieporadność jednej strony i śmiertelnie poważne podejście do zadania drugiej; i nakręcić, i wrzucić na Youtube, i pękać z dumy z każdym lajkiem, z każdym komentarzem. Wystarczy przeprowadzić psa za kiełbasą przez labirynt szeroko rozstawionych nóg, jeden, drugi, dziesiąty raz – obserwować jak z każdym kolejnym przejściem robi to pewniej, szybciej, dłużej – jak mimowolnie siada wodząc wzrokiem za uciekającą piętką chleba, jak kładzie na podłodze by zlizać stamtąd twarożek, jak trąca łapą zamkniętego w dłoni kurczaka. Wystarczy zdać sobie sprawę, jak bardzo takie małe rzeczy pomagają w codziennym życiu w społeczności pełnej frustratów, lękowców i elementów kompatybilnie wątpliwych – jak odganiają strach starszych osób siedzących za karę na tym samym przystanku; jak przykuwają spojrzenia zdystansowanych nadopiekuńczych mam i cegiełka po cegiełce wpływają na zmianę ich stosunku do całego psiego świata; jak cieszą i inspirują osiedlowe dzieciaki, które przerywają grę w piłkę, żeby popatrzeć na tego cyrkowego psa, a po powrocie do domu spróbować tego samego z własnym.

Wystarczy uświadomić sobie, że to nie kolejny mebel, że wraz z wzięciem pod swój dach psa, bierzemy na siebie obowiązek zapewnienia mu najwspanialszego, najszczęśliwszego, najbardziej satysfakcjonującego życia. Ale najlepsze jest to, że ten obowiązek jest jednocześnie ogromną przyjemnością – bo o ile przyjemność z poskładania Ikeowskiej komody kończy się w momencie wsunięcia w nią ostatniej szuflady i odetchnięcia z ulgą, o tyle przyjemność z posiadania psa to niekończące się wyciąganie kolejnych szuflad, jednej za drugą. I wywołuje nie uczucie ulgi, że wreszcie, że już, ale nieopisany zachwyt. Zachwyt, że jeszcze, że wciąż tyle, że ale jak to, że to przecież dopiero początek. Że szuflady pełne piasku, sierści, kozaków przerobionych na sandały, nóg łóżka zmielonych na wiór, szuflady nieposłuszeństwa, ucieczek, strachu, wyszczerzonych zębów, nieprzyniesionych piłek, zignorowanych poleceń – są na samym dole, a my z każdym dniem wspinamy się po nich i tylko dzięki temu możemy sięgać coraz wyżej.
Piękne rzeczy są tam wysoko.